Góry Sylan

Góry Sylan – zaklęte w sercu Skandynawii – wznoszą się niczym strażnicy pradawnych tajemnic, milczący, lecz pełni mocy, otuleni chmurami i mgłami o brzasku, nasyceni krwistym odcieniem zachodu słońca u kresu dnia. Pośród ich szczytów króluje dumny Storsylen, wznoszący się na 1762 metry ponad tętniącą życiem ziemię. Zdobycie jego wierzchołka to wyprawa dla śmiałków, których dusze pragną poczuć dreszcz prawdziwej przygody, smak wiatru smagającego twarz, dotyk lodowatego powietrza, które przypomina o nieubłaganej potędze natury. Szczyt ten przyciąga podróżników, łowców chwil ulotnych i obrazów, które zostaną z nimi na zawsze.

11/11/202411 min read

Góry Sylan – zaklęte w sercu Skandynawii – wznoszą się niczym strażnicy pradawnych tajemnic, milczący, lecz pełni mocy, otuleni chmurami i mgłami o brzasku, nasyceni krwistym odcieniem zachodu słońca u kresu dnia. Pośród ich szczytów króluje dumny Storsylen, wznoszący się na 1762 metry ponad tętniącą życiem ziemię. Zdobycie jego wierzchołka to wyprawa dla śmiałków, których dusze pragną poczuć dreszcz prawdziwej przygody, smak wiatru smagającego twarz, dotyk lodowatego powietrza, które przypomina o nieubłaganej potędze natury. Szczyt ten przyciąga podróżników, łowców chwil ulotnych i obrazów, które zostaną z nimi na zawsze.

Doliny u stóp gór rozlewają się szeroko, otulone strumieniami i jeziorami – niczym lustrami, w których przegląda się niebo. Rzeki, szumiąc cicho śpieszą w doliny, kreśląc swoje drogi, dodając malowniczości tej krainie, która wydaje się snem utkanym z wody i skały, z wiatru i ciszy.

A natura tutaj? Ach, czysta, praktycznie nietknięta dłonią człowieka, pełna życia, które istnieje, jakby czas w tych stronach płynął inaczej. Można tu spotkać stada reniferów wędrujących z gracją pośród zimowych pustkowi, baczne rysie, czające się w cieniu, i ptaki górskie, których skrzydła przecinają błękit nieba z niezachwianą pewnością. Dla każdego, kto pragnie poczuć puls świata, obserwacja tych stworzeń jest jak uczestniczenie w pradawnym rytuale, z którego ten region czerpie swoją nieuchwytną, dziką energię.

Klimat gór Sylan, to zapowiedź północnej surowości. Zimy tu są długie i mroźne i potrafią przejąć do szpiku kości. Lato przychodzi tu jak łagodny gość – delikatne i pełne światła, lecz nieśmiałe, przynosi umiarkowane temperatury, kuszące, lecz wciąż pełne północnego chłodu. To miejsce, w którym narciarze znajdują swój raj zimowy, a letni wędrowcy odnajdują chwilowy azyl od codziennych trosk.

Sylan to więcej niż tylko góry. To opowieść o potędze natury, o pięknie dzikości, o podróży ku temu, co nieodgadnione – miejsce, które pozostaje w pamięci jak echo pieśni o dawnych czasach.

Lubię ten moment, gdy już wszystko jest spakowane i dopięte na ostatni guzik, gdy jestem gotów, by wyruszyć na niezwykłą wyprawę. Serce bije szybciej na myśl o przygodzie, która czeka za rogiem. Ruszam w kierunku środkowej Norwegii, gdzie niewielkie, malownicze góry Sylan graniczą ze Szwecją. Niezbyt często odwiedzane przez turystów, mają w sobie coś wyjątkowego, a szczególnie dzikość i surowość klimatu, które lubię najbardziej.

Wsłuchany w dźwięki muzyki zespołu Bliss, sunę doliną wzdłuż rzeki Nea, której krystalicznie czysta woda mieni się w promieniach słońca niczym płynne srebro. Otaczają mnie niewielkie góry pokryte lasem nad którymi unosi się mgła, nadając dolinie bajkowego klimatu.

Docieram na miejsce, gdzie czeka na mnie przygoda. Parkuję samochód, biorę plecak, w którym starannie schowałem nie tylko jedzenie i wodę, ale także notatnik, w którym zamierzam zapisać swoje myśli i obserwacje. Kontrolnie sprawdzam, czy wszystko jest spakowane, a serce wypełnia ekscytacja. Ruszam na szlak w kierunku szczytu, obiecując sobie ujrzeć zapierające dech w piersiach widoki. Każdy krok na ścieżce wydaje się być tańcem z naturą, szum rzeki staje się moją melodią, prowadzącą mnie ku nowym odkryciom.

W miarę jak wspinam się wyżej, czuję, jak świat wokół mnie staje się coraz bardziej magiczny. Promienie słońca przebijają się przez gałęzie drzew, tworząc na ziemi tańczące plamy światła. Każdy dźwięk – śpiew ptaków, szelest liści, a nawet echo własnych kroków – staje się częścią tej niezwykłej symfonii. Czas na odpoczynek. Po dwugodzinnej podróży rozbijam namiot wśród skarlałych drzew na miękkim podłożu, gdzie mchy są jak gąbka, na której mogę spać bez karimaty. Mała przekąska i odpływam w głęboki sen wśród ciszy, której już od jakiegoś czasu bardzo mi brakowało.

Budzę się w niebieskiej godzinie, tuż przed wschodem słońca, czuję, jak natura otula mnie swoją spokojną energią. Pierwszy promień światła przebija się przez gęstwinę drzew, a promienie zaczynają opowiadać historię o odwiecznym cyklu życia. Światło tańczy na powierzchni jeziora, tworząc migotliwe wzory, które przypominają mi o nieskończonych możliwościach i pięknie tkwiącym w każdym momencie.

W powietrzu unosi się zapach wilgotnej ziemi i świeżej rosy, które mieszają się z aromatem porannej kawy. Śpiew ptaków, rozbrzmiewający w harmonii z szumem wiatru, to melodia nowego dnia, pełnego obietnic i nieodkrytych dróg. Każdy dźwięk jest niczym nuta w symfonii natury, która przypomina mi o moim miejscu w tym nieskończonym wszechświecie.

Ta chwila, choć ulotna, sprawia, że czuję się częścią czegoś większego. Przepełnia mnie poczucie wdzięczności i pokory wobec majestatu przyrody. W tej ciszy odkrywam spokój i równowagę, w codziennym zgiełku często pozostają nieuchwytne. Z każdym oddechem wchłaniam tę energię, która daje mi siłę i inspirację na nadchodzące dni tej wędrówki.

Wszystko wokół mnie zdaje się pulsować życiem, a ja, będąc jego częścią, odnajduję sens w prostocie bycia. W tej chwili jestem zarówno obserwatorem, jak i uczestnikiem, zanurzonym w magii poranka, gdzie każda chwila jest cudem do odkrycia.

Dopijam ostatni łyk mocnej kawy, czując, jak ciepło napoju rozchodzi się po moim wnętrzu, dodając mi energii na nadchodzące wyzwania. Ruszam dalej w drogę, szlakiem, który wznosi się prowadząc mnie na szczyt góry, gdzie marzenia spotykają się z rzeczywistością.

Każdy krok staje się rytuałem. Liczę w myślach pokonane kroki, pozostawiając za sobą odciśnięte na trawie miejsce po czerwonym namiocie, który był moim schronieniem w nocy. Mijam skarlałe brzozy, ich białe, pokrzywione gałęzie są jak stróże tego tajemniczego lasu, zdają się szeptać ciche pieśni nordyckich ludów północy.

W oddali dostrzegam stado reniferów, pasących się na skalnych pastwiskach pokrytych skandynawską roślinnością. Wyglądają jak nieruchome rzeźby, co jakiś czas zmieniają położenie, wkomponowane w krajobraz, jakby były jego integralną częścią. Ich obecność sprawia, że czuję się jak intruz w tym magicznym królestwie, gdzie natura rządzi się swoimi prawami.

Krok za krokiem, powoli, z namaszczeniem, przyjmuję nowe doznania. Łyk wody ze strumyka, świeżej i chłodnej, orzeźwia mnie, a spojrzenie w dal karmi moją duszę. Odpoczynek staje się momentem, w którym czas się zatrzymuje, a natura otula mnie swoim ciepłem. Każdy element tej wędrówki jest jak część większej układanki, a ja, pielgrzym w sercu tej dzikiej przyrody, czuję, że każdy kolejny krok przybliża mnie do odkrycia nie tylko piękna otaczającego mnie krajobrazu, ale także tego, co noszę w sobie.

Szczyt już blisko, a słońce zbliża się do horyzontu. Jego promienie przebijają się przez teatralne zasłony chmur, tworząc niesamowite, migoczące obrazy na niebie. Czuję chłód w powietrzu – nadchodzi zima. Tu, na wysokości 1750 metrów nad poziomem morza, zimowe noce przychodzą szybciej, a myśl, że już za tydzień lub dwa pojawi się śnieg, sprawia, że czuję dreszcz emocji i niepokoju. W końcu mamy dopiero połowę listopada.

Szukam odpowiedniego miejsca na nocleg, co w tym skalistym terenie nie jest łatwym zadaniem. Rytuał rozkładania namiotu staje się wyzwaniem, gdyż muszę znaleźć płaszczyznę, która zapewni mi komfort w nocnym odpoczynku. Po chwili dostrzegam idealne miejsce – tuż przy jednym z głazów, które mają mnie ochronić przed wiatrem. Wiatr coraz bardziej się wzmaga, a ciemność nadeszła szybko, otulając mnie swoją tajemniczością.

Zdecydowany, szybko schowałem się do namiotu. Lekko zmarznięty, wskoczyłem do śpiwora, próbując rozgrzać się jak najszybciej. Sen nie przychodzi łatwo. Wiatr targa namiotem, jakby chciał mnie wyzwać na pojedynek, a zimno przenika przez warstwy materiału. To nie jest najlepsza noc na spanie w namiocie, ale muszę spróbować.

Zerkam na zegarek – 2:45. W mojej głowie pojawia się pytanie: "Czy to deszcz?" Wychylam głowę z namiotu i mimo ciemności dostrzegam, że na zewnątrz pada śnieg. Zaskoczony, chowam się głębiej w śpiwór, próbując znaleźć choć odrobinę ciepła. Jednak zasnąć w tych warunkach jest niezwykle trudno, ponieważ wiatr ryczy niczym nadbrzeżny huragan, a jego moc sprawia, że mam wrażenie, iż cała natura staje przeciwko mnie.

Wstaje nowy dzień. Wychylam głowę z namiotu i moim oczom ukazuje się niesamowity widok – wszystko pokryte jest białym puchem. Cały krajobraz wygląda jak z bajki, a śnieg lśni w porannym świetle. Wiatr ustał, zima przyszła szybko. Po raz kolejny cisza, która zdaje się być jedynie tłem dla nowego początku dnia.

Śnieg i minusowe temperatury nie ułatwiają porannego rytuału parzenia kawy, składania ośnieżonego namiotu i pakowania. Moje palce są zmarznięte, a ja próbuję je rozgrzać przy gazowym palniku, który w niskiej temperaturze ledwie wydobywa z siebie płomienie. Uśmiecham się pod nosem, myśląc o tym, jak amator wybrał się na jesienną wyprawę, a tu zaskakuje go zima. Powtarzam w myślach: "Dam radę, dam radę". Po chwili jestem gotowy do dalszej drogi.

Wokół mnie wszystko pokryte jest śniegiem, białym i puszystym, jedynie ciemne szczeliny między skałami przerywają ten monochromatyczny krajobraz. Wyglądają jak posągi, rzeźby przybierające różne kształty, postacie wyłaniające się z bieli. Dostrzegam twarze, postacie zwierząt, a może stworków – nie jeden troll czy elf ukrywa się w szczelinach przed światłem i moim wzrokiem. Wiem, że tam są, złośliwie naśmiewając się z wędrowca, który nie przewidział nadejścia zimowej aury.

Stawiam ostrożnie kroki, śnieg lekko skrzypi pod moimi butami. Metr po metrze kroczę z góry Storsylen (1762 m n.p.m.) na kolejny, mniejszy szczyt – Lillsylan (1702 m n.p.m.). Przede mną jeszcze spory kawałek do przejścia. Mam nadzieję, że przed zachodem słońca zdążę do auta, które zaparkowałem przy Nedalshytta – górskim schronisku, gdzie można odpocząć w otoczeniu pięknej skandynawskiej natury, tuż przy jeziorze Nesjøen, na które właśnie spoglądam z góry. Tam na dole nie ma śniegu; widzę brązy, czerwienie, szarości i błękitne jezioro. Ten duży kontrast rozpościera się przede mną – biel spowiła szczyty gór, a u stóp jesienne kolory. Już za dwie godziny przekroczę granicę zimowej krainy.

Dotarłem na drugi szczyt. Przerwa na odpoczynek. W powietrzu czuję przenikliwy chłód, a słońce, im wyżej, tym bardziej roztapia to, co w nocy spadło z nieba. Szybki posiłek, potem schodzę niżej, jak najszybciej, by przekroczyć granicę, o której wspominałem wcześniej.

Nie zdążę przed zmrokiem. Znajdę schronienie na jeszcze jedną noc, by doświadczyć tego miejsca w pełni, by pobyć z naturą sam na sam jeszcze przez chwilę, zanim tu wrócę. Ta noc była wyjątkowa, była pożegnaniem tego wyjątkowego miejsca przed nadejściem zimy. Rejony gór Sylan są zimą niedostępne – niskie temperatury często sięgają -25 stopni, a opady śniegu są bardzo wysokie.

Śnieg powoli zanika z podłoża, czuję się bezpieczniej i pewniej schodząc po skalistym, nieośnieżonym szlaku. Wokół panuje cisza, która już od kilku dni mnie nie opuszcza. Potrzebowałem tego – oddechu ciszy, zapachu przestrzeni, by usłyszeć bicie własnego serca.

Nadeszła noc. Niebo usiane jest miliardem gwiazd, a w oddali szumi niewielka rzeka. Rozpalam ognisko, ściągam buty i okryty śpiworem, w blasku ognia, obserwuję unoszące się świetliki, które strzelają niczym fajerwerki, wznosząc się wysoko, by po chwili zniknąć w głębokiej czerni nocy.

Ognisko dogasa. Zapalam latarkę, chowam się do namiotu i zapisuję w maleńkim notesie dzisiejszy, miniony dzień. Nie mogę zasnąć. Dochodzi północ, a ja wychylam głowę z namiotu, by popatrzeć na piękne niebo. Ku mojemu zaskoczeniu, na północnym niebie pojawia się zielona wstęga. Uśmiecham się szeroko, bo wiem, że już za chwilę niebo pokryje się pięknem zorzy polarnej.

I tak się stało. Kilkanaście minut później stałem z aparatem podpiętym do statywu, z uśmiechem fotografując zorzę polarną. Cóż za noc! Zorza tańczyła, przybierając niesamowite kształty, które za każdym razem były niepowtarzalne, jak odcisk palca. Taka właśnie jest magiczna zorza – za każdym razem inna.

Fotografuję przez chwilę, po czym nurkuję do namiotu, by wyciągnąć śpiwór. Siadam na pobliskim kamieniu i podziwiam światło północy w całym jego majestacie. W tym magicznym miejscu, w otoczeniu gór i tajemniczej aurory, czuję się częścią czegoś większego, jakby natura sama zapraszała mnie do swojego kręgu.

Taniec zorzy zakończył się nagle, jakby sam nieboskłon postanowił w jednej chwili schować swoje najpiękniejsze barwy. Pozostała po niej jedynie jasna poświata na północnym krańcu ciemnego, gwieździstego nieba, jak echo minionego spektaklu natury.

Z wdzięcznością przyjmuję to niezwykłe doświadczenie, które ukazuje mi, jak wspaniałe może być życie. Jeszcze kilka dni temu te cząsteczki elektromagnetyczne były częścią naszej gwiazdy, a teraz mogłem podziwiać ich taniec w postaci jonizacji, rozświetlających mrok nocy. Jest w tym coś magicznego; mimo że nauka wyjaśnia każdy aspekt tego zjawiska, czuję, że energia kosmosu wpływa na nas w sposób, którego nie da się do końca zrozumieć. To połączenie, które budzi we mnie głębokie uczucia.

Poranek przynosi ze sobą dźwięki łamanych gałęzi. Wychylam się z ciepłego śpiwora, a moim oczom ukazuje się stado reniferów, które zdają się bardziej zainteresowane moim czerwonym namiotem niż otaczającą je roślinnością. Skubiąc skandynawskie trawy, co chwilę zerkają w moją stronę, jakby badały tajemnice granicy między ich światem a moim.

W Norwegii nie ma dzikich reniferów; wszystkie są czyjąś własnością, ale pasą się na ogromnych obszarach parków narodowych, znakowane przez swoich właścicieli, którzy z dumą dbają o te półdzikie stworzenia.

Słońce wschodzi powoli. Jego pierwsze promienie muskają ośnieżone góry, a następnie docierają do mojej twarzy, dając energię do kolejnej wędrówki w stronę samochodu. Kawa, śniadanie, pakowanie namiotu – każda czynność w porannym świetle jest chwilą kontemplacji, zanim ruszę w dalszą drogę. W oddali dostrzegam jezioro, a za sobą zostawiam przygodę i renifery, które wciąż skubią trawę.

Po dotarciu na miejsce, z niechęcią pakuję sprzęt do samochodu. Siadam na ławce popijając aromatyczną kawę i delektując się świeżym ciastkiem cynamonowym, zakupionym w restauracji w schronisku. Czas wracać do domu. To była piękna wyprawa, która po raz kolejny nauczyła mnie, że natura potrafi zaskoczyć, jak zima drogowców w Polsce.

Każdy dzień tej wyprawy to fragment mojego życia, pełen zimna, wiatru i śniegu, ale nie żałuję ani sekundy. Natura jest zmienna, nieprzewidywalna, tętniąca sprzecznościami i każdy dzień jest inny od poprzedniego. Akceptuję ją w każdej postaci, ponieważ to ona inspiruje mnie do pisania opowieści, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Historie, myśli niezapisane, ulatują w przestrzeń, znikają bezpowrotnie za horyzontem naszego życia, pozostawiając jedynie mały ślad w naszych emocjach.